sobota, 9 września 2017

ROZDZIAŁ 17

"PAMIĘTAJ: Jeśli ktoś chce być przy tobie to po prostu będzie, nawet jeśli o to nie prosisz."

~Louis~

   - Nie mogę jej od tak dyscyplinarnie zwolnić, Lottie.
- O tak, jasne, że możesz - wysyczała moja siostra. Nie to nie jest moja siostra, ja jej w tym momencie nie poznaję.
- I co jej powiem? To nie może być jakieś moje widzimisię. Powiem: Zwalniam cię, bo dziś mam taki kaprys, tak? Jak ty to sobie wyobrażasz, dziewczyno?
- Nie bracie, ja ci powiem jak będzie.
- No proszę bardzo. Użyj tej swojej niesamowitej wyobraźni. - Przewróciłem oczami, czekając na to co ma do powiedzenia.
- Ja mam bardzo rozbudowaną wyobraźnię.
- I to mnie właśnie przeraża.
- W tej chwili to mnie obrażasz.
- Mów co masz powiedzieć.
- Wykończysz mnie kiedyś.
- A co ja niby robię?
- Ty już doskonale wiesz. No dobra. Masz kilka powodów, dlaczego ją zwalniasz. Pierwszy jest taki, że schowała te leki Summer i przez to straciła przytomność. O chłopie, to też może być główny powód jeśli chcesz. Powiesz, że naraziła życie 3 osób. Potem mamy jej lenistwo i cudowny codzienny relaks w waszym basenie, kinie domowym i licho wie co wy jeszcze macie tam u siebie. Nie wiem nawet po co pozwoliłeś jej z tego korzystać, ale to nie mój dom i nie mój interes. Mamy jeszcze zniszczenie kilku waszych rzeczy, to jak traktowała Summer, a i jeszcze duże prawdopodobieństwo, że mogła was okraść. Jak jeszcze powiesz, że ona w niczym nie pomogła tylko wszystko pogorszyła i że Summer z dziećmi ma teraz ogromne problemy ze zdrowiem to powinno to przejść.
- Skończyłaś już? - mruknąłem wyczerpany słuchaniem jej monologu.
- Chyba tak.
- Dobra, jak chcesz, spróbuję.
- Nie, ty nie spróbujesz, ty to zrobisz. Byłam w waszym domu i widziałam wszystko na własne oczy. Jak chcesz, możesz mnie wziąć na świadka. Vanessa pewnie też nie odmówi i wszystko będzie tak jak ma być. Właśnie, słyszałam, że Vanessa już wróciła. To prawda czy...
- Tak, wróciła. Przez ponad tydzień mieszkała tutaj, ale odwołaliśmy resztę koncertów, chłopaki przylecieli do Londynu i wróciła do siebie, głównie do Nialla.
- A jak jej poszło w Stanach?
- Nie wiem, unika tematu. Cały czas dziwnie się zachowuje. - Wypuściłem dym z płuc i zgasiłem papierosa. Oparłem się o barierkę tarasu, spoglądając na nasz ogród. - Siostra, a ty przypadkiem nie pracujesz czy coś?
- Jeszcze wiem co robię. Nie musisz mi przypominać, że... Jasna cholera! Spaliłam klientce włosy. Mam przerąbane. Na razie, pa - powiedziała przestraszonym i odrobinę przestraszonym głosem. Rozłączyła się pierwsza i nawet nie miałem szansy nic powiedzieć. Jest zakręcona gorzej ode mnie, ale w tej chwili to jest chyba bardziej moja wina, bo ją zagadałem. Muszę się za nią wstawić, albo straci pracę. Coś wykombinuję, na razie ktoś innym będzie tracił swoją pracę. Jeśli mam być szczery to ja też nie trawię tej Izabelli, ale Summer teoretycznie tego nie wie, bo nie daję po sobie tego poznać. Tak naprawę to nie ja wybierałem ją na pomoc domową, tylko nasz sztab i to samo powiedziałem Summer. Gdybym to był ja na pewno nie dostałaby tej pracy. Nie wiem za co oni ją wybrali i chyba raczej wolę nie wiedzieć.
   Schowałem telefon do kieszeni jeansów i wszedłem do środka budynku. To będzie normalnie rozmowa jej życia. Jeśli w ogóle można to tak nazwać i opisać. Była w salonie, gdzie nie robiła nic innego jak oglądała telewizję. I ciekawe kto tu płaci za prąd? Zobaczyć ją robiącą coś pożytecznego w tym domu to jest bardzo rzadki widok. Oczywiście mówię to po usłyszeniu tego co mówiła mi Summer, ponieważ sam osobiście nie mogę tego ocenić, bo jestem w domu dopiero od jakiś 4 dni. Nawet zdążyłem już odzyskać swoje walizki, bo chłopaki mi je przywieźli.
- Izabella? - Zacząłem rozmowę, spoglądając na telewizor wiszący na ścianie. Ja ten telewizor to chyba przewieszę sobie do sypialni. Po pierwsze: będzie wygodniej, po drugie: ta zołza nie będzie przed nim cały czas siedzieć. W sumie już sobie nie posiedzi jak ją zwolnię. To może na razie niech se korzysta, bo jeszcze powie, że wszystkiego jej zakazałem i nie będę miał żadnych podstaw, aby się jej stąd pozbyć. Chyba wszystko poplątałem...
- Tak? - Podskoczyła na kanapie. Przestraszona, a zarazem zaskoczona. No i czego ona się boi? No dobra, może i jest czego, ale ona o tym nie wie, przynajmniej nie powinna. Chyba, że podsłuchała moją rozmowę z Lottie. To już inna sytuacja. A to, że nie powinna podsłuchiwać to też już inna sytuacja. To się raczej nazywa kultura. I szacunek.
- Możemy porozmawiać? Teraz.
- Tak, oczywiście. - Sztucznie się uśmiechnęła, wstała i wyłączyła telewizor. Jakby nie mogła tego wcześniej zrobić. Chyba sam będę musiał zrobić obiad, albo pójdziemy na gotowe do chłopaków, bo na pewno Harry coś tam im będzie pichcił. Czasem wspominam sobie jakie to były plusy mieszkania wraz z nimi. Między innymi chodziło właśnie o gotowanie.
- Nie zrozum mnie źle czy coś takiego. Nie myśl sobie, że to robię, bo cię nie lubię, wręcz przeciwnie. - Okey, kłamię. Od teraz. - Ale jestem zmuszony, by to zrobić. Jesteś młoda, całe życie przed tobą. Nie masz co się marnować przy pomocy domowej albo jako sprzątaczka.
- A-ale... co szef chce przez to powiedzieć? - Szef. Jak to dumnie brzmi, ale nie rozwódźmy się nad tym dłużej. Mam wiele innych rzeczy do zrobienia niż mówienie do samego siebie we własnej głowie.
- W związku z ostatnimi wydarzeniami jakie miały miały miejsce w tym domu, zostajesz dyscyplinarnie zwolniona.
- C-co? Ale dlaczego? Przecież cały czas tu byłam, robiłam...
- No właśnie dlatego. - Przerwałem jej. - Dostałaś kilka prostych zadań. Posprzątać, ugotować, zrobić zakupy, pranie, ewentualnie jakieś jedno trudniejsze. Nie wykonałaś dobrze żadnego z nich. Przykro mi to mówić, ale jesteś jednym z powodów, przez które moja narzeczona wraz z dziećmi ma teraz duże kłopoty ze zdrowiem.
- Ja... ja przepraszam, że...
- Oczywiście dostaniesz swoją wypłatę za ostatni tydzień. Na tym etapie kończymy wspólną współpracę i wycofujemy umowę. W ciągu kilku następnych dni... - Przerwałem, gdy usłyszałem krzyki mojej narzeczonej, dochodzące z góry. - Wrócimy jeszcze do tej rozmowy - powiedziałem pospiesznie i pobiegłem do sypialni, zostawiając ją samą na dole, całkowicie zdezorientowaną.

- Co się stało? - spytałem wpadając do pokoju. Siedziała po środku łóżka, cała zlana potem i niespokojnie oddychała. Włożyła obie swoje dłonie we włosy, a pojedyncze kosmyki przykleiły się do jej mokrego w tej chwili czoła. Słysząc mnie, odwróciła głowę ku mnie, a ja mogłem zauważyć, że jej oczy cały błyszczały od gromadzących się tam łez.
Usiadłem obok niej i oparłem dłoń na jej kolanie, przykrytym ciepłym szarym kocem.
- Miałam sen. - Jęknęła, unosząc wzrok do sufitu.
- Jaki sen? - spytałem przenosząc swoją rękę na jej plecy.
- Ten sam, który miałam zanim wyjechaliście w trasę. Nasz ślub, mama, strzał z pistoletu, krew na mojej sukni...
- Ten sam? Identyczny? - zapytałem zaniepokojony i jednocześnie zdziwiony, a ona pokiwała pionowo głową, dając odpowiedź.
- Boże, Louis. - Złapała się spanikowana za głowę. - To był sen proroczy, to jest sen proroczy. Ja umrę, dzieci umrą... O Boże.
- Nie waż się tak myśleć. Wszystko będzie dobrze.
- Nie, nie będzie. Umrę, nie weźmiemy ślubu, nigdy nie będzie mi dane zobaczyć naszych dzieci. - Histeryzowała, nawet nie łapiąc oddechu. Chwyciłem ją za oba nadgarstki i położyłem na pościeli, ale to nic nie pomogło, bo rozpłakała się gorzej. Patrzyła wszędzie, tylko nie na mnie. Pierwszy raz w życiu płakała tak mocno. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem jej w takim stanie i przyznaję, że ten widok jest bardzo bolesny, łamie mi serce i duszę od środka, a jej słowa i to w jaki sposób to mówiła, są jak miecz, który rozbija je na jeszcze drobniejsze cząsteczki.
- Summer, kochanie...
- Ja umrę, a ty zostaniesz sam. Proszę, obiecaj mi, że po mojej śmierci znajdziesz kogoś i będziesz szczęśliwy, a jeśli dzieci przeżyją, zaopiekujesz się nimi, zastąpisz mnie im i od czasu do czasu wspomnisz o mnie...
- Summer...
- Tak bardzo nie chcę umierać. - Wielkie łzy kapały na jej twarz, dekolt, w końcu jej usta, nos i policzki były całe, co do milimetra, mokre. - Nie chcę umierać. Chcę żyć.
- Summer, spójrz na mnie. - Ująłem jej podbródek między palce. - Spójrz na mnie, słońce - powtórzyłem, a ona przeniosła zamglony wzrok i spojrzała mi w oczy, zostawiając usta otwarte, by choć trochę unormować swój rozszalały oddech. - Nie umrzesz, będziesz żyć. Nie będę ci nic obiecywać, bo będziesz żyć. Będziemy szczęśliwi razem, nie odejdziecie ode mnie tak łatwo jak ci się może wydawać.
- Skąd możesz to wiedzieć? Nie jesteś Bogiem.
- To prawda, nie jestem, ale moja mama była w podobnej sytuacji.
- Twoja mama?
- Tak, gdy była w ciąży z Doris i Ernestem. Lekarze nie dawali jej żadnych szans, a teraz zobacz, cała trójka żyje i jest zdrowa. A ty dostałaś szanse, będziesz żyć. Wszystko będzie dobrze. Wierz w to.
- Nie umiem, nie potrafię. - Pokręciła przecząco głową, na nowo się rozpłakując, a kolejna bariera łez puściła.
- Wiem, że jest trudno, ale jeśli w to nie uwierzysz, nie będzie łatwiej. Nie jesteś w tym sama, jestem przy tobie.
- Pomóż mi uwierzyć, że wszystko będzie dobrze.
- Próbuję i cały czas będę to robił. - Objąłem ją ramionami i przycisnąłem do siebie jak najmocniej, jednocześnie uważając na jej już dość duży brzuch. Jedną z dłoni położyłem na jej głowie, którą schowała w zgięciu mojej szyi. - Będziecie żyć. Wszyscy, cała nasza rodzina, włącznie ze mną w to wierzy i ty też musisz.


*//*//*

   - No to powiesz nam jak było w tych Stanach czy będziesz wciąż milczeć? - zapytałem ze śmiechem blondynkę przytuloną do Nialla. Cała trójka, czyli w tym Jacob, wpadli do nas, bo stwierdziłem, że Summer przyda się takie spotkanie i rozmowa z przyjaciółmi, skoro cały czas musi teraz leżeć. Współczuję jej, sam osobiście nie wytrzymałbym tyle czasu w jednym miejscu.
- Hmm, a wy powiecie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Och, ty wredoto. Nie miałaś Nialla, żeby go o to wypytać?
- No miałam, ale nie mieliśmy czasu. - Uśmiechnęła się znacząco do blondyna i potarła czubek swojego nosa o jego, by po chwili go pocałować.
- Widok nie dla dzieci. - Zaśmiała się szatynka siedząca przede mną, między moimi nogami i stuknęła Jacoba w ramię.
- No co ty. To tylko buziak, może oczu mi nie wypali. - Parsknął śmiechem.
- Tylko buziak. Ty tak to widzisz. Ale gdyby nikogo tu nie było i poczekałbyś z jakieś kilka minut, już to nie byłby tylko buziak. - Zaśmiałem się, kładąc brodę na ramieniu Summer, dzięki czemu czułem kwiatowy zapach na jej włosach. Jest coś na co cały czas zwracałem uwagę odkąd przyszła ta trójka. Summer skupiła swoją uwagę i myśli na nich i rozmowie z nimi. Ani razu nie było po niej widać, że jest smutna czy załamana. Ani razu jej oczy nie wypełniły się łzami i ani razu temat nie zaszedł tak daleko, aby tak się stało. Cały czas się uśmiecha, śmieje i jestem z niej z tego względu bardzo dumny. Nie zrzuca swoich problemów na barki innych i wie, że na mnie zawsze może polegać. Ja też to wiem. Jeśli chodzi o nas, zawsze możemy na siebie wzajemnie liczyć. Często zachowujemy się jak małżeństwo, chociaż jeszcze nim nie jesteśmy.
- Jesteście okropni. Wy tak zawsze? - spytał Jacob.
- Tak, odkąd powstał zespół, tak. - Zaśmiałem się ponownie. - I odkąd dołączyły do nas dziewczyny, tym bardziej. - Szeroko się uśmiechnąłem i spojrzałem głęboko w oczy Summer i sam przytuliłem twarz do jej policzka, całując ją w nos. Zrobiłbym dla tej dziewczyny wszystko.
- No nie, wy też? Dobra, wróćmy do poprzedniego tematu.
- Właśnie, wróćmy do poprzedniego tematu - odezwał się Niall.
- Dobra, mieliście powiedzieć jak było w Stanach, chłopaki.
- Serio Vanessa? - Niall przewrócił oczami.
- No, a jak miało być? Autobus, stadion, próba, wywiad, hotel, koncert, hotel, autobus, koncert i tak w kółko. Przecież byłaś z nami w trasie te 10 miesięcy. - Wyciągnąłem rękę po szklankę i upiłem kilka łyków soku.
- Jak byliśmy w trasie chodziliśmy zwiedzać, a wy zrobiliście sobie dzieci. - Popatrzyła na mnie i Summer z pod przymrużonych oczu.
- Widać, że jesteś blondynką - mruknęła moja narzeczona. - Doskonale wiesz, że tym razem mnie z nimi nie było.
- Ale...
- Przestań. - Przerwałem jej. - Jeśli teraz powiesz, że zdradzam Summer czy coś, to już nie żyjesz.
- No dobra, już dobra. - Podniosła ręce w geście obronnym, a każdy zaczął się śmiać. I jak tu w tym towarzystwie być znudzonym? Zawsze ktoś cię rozśmieszy.
- Przyszedł kurier. - Do salonu weszła Izabella. No tak, ona nadal tu jest. Jeszcze raz porozmawialiśmy i uzgodniliśmy, że zostanie tu jeszcze kilka dni dopóki nie rozwiążemy umowy. Oczywiście Summer nie skacze ze szczęścia z tego powodu, podobnie ja, ale w tej sytuacji to było najlepsze wyjście. Natomiast, kiedy już stąd odejdzie, ja przejmę wszystkie obowiązki, tak jak to było zanim wylecieliśmy w trasę. Nie było trudno i teraz na pewno też nie będzie. Robiłem wszystkie te domowe sprawy jak sprzątanie czy gotowanie.
- To moje leki. Zaraz wrócę - powiedziała cicho Summer i wstała z miejsca, podpierając się na moim udzie. Coraz ciężej jest jej się poruszać z tym, dużym już, brzuchem. Widzę to, jest zmęczona. To już 5 miesiąc, nie jest jej łatwo, tak jakby to się mogło wydawać. Dwoje dzieci, co równa się z o wiele większym brzuchem i tym, że wszystko z tym związane jest podwójne.
- No więc, Vanessa, jak tam Ameryka? - zapytałem ponownie. Po to, aby ją troszkę jeszcze po wkurzać. Przecież nic złego nie robię. Tylko pytam.
- O Boże. Nie masz własnego życia, Tomlinson? Pracowałam. Wiesz co to praca? Pilnuj lepiej własnej dupy. I ciesz się, że nie masz takich zmartwień.
- Jakich zmartwień? - spytałem jednocześnie z Nialllem.
- Przepraszam, Louis, nie chodziło mi o was. Nie to miałam na myśli, ja...
- Nie, nie przejmuj się tym - powiedziałem smutno, zwieszając głowę.
- Kochanie, o jakich zmartwieniach mówiłaś? - zapytał ją ponownie Niall.
- Ja...
- Louis! - Usłyszałem zrozpaczony głos Summer, dochodzący z kuchni. Przestraszony tym co mogło się tam stać, zerwałem się z kanapy i nim się obejrzałem już stałem obok niej.
- Jestem. Co się stało? - spytałem szatynkę stojącą przy wyspie kuchennej. W rękach trzymała pudełko i małą kartkę. Jej mina wyrażała kilka emocji naraz. Strach, rozpacz, złość, smutek, przerażenie, niewiedza, a nawet chwilowe załamanie, które wyglądało u niej jak zwykła gra wszystkich uczuć, połączonych w jedno.
- Zabrali mi leki - powiedziała pustym głosem i położyła przede mną skrawek papieru. - Słabo mi. - Zamknęła oczy, a jej głowa zaczęła powoli lecieć na prawą stronę.
- Summer! - Szybko złapałem ją w pasie i usadziłem na stołku barowym, widząc na co się zanosi. - Nie możesz mi tu zemdleć. Otwórz oczy i oddychaj - powiedziałem przytrzymując ją ramieniem. Druga ręką wziąłem butelkę z wodą  stojącą obok i odkręciłem ją, podając potem szatynce.
- Przeczytaj kartkę - powiedziała słabym głosem, gdy już się upewniłem, że napiła się trochę wody, a na jej twarz powrócił kolor. Wyciągnąłem rękę po skrawek papieru i zacząłem czytać:

"Hej, hej, to znów ja! Tu miały być twoje leki? Ups... Jak mi przykro. W sumie nie, wcale nie jest mi przykro. Jeśli chcecie odzyskać to ca wasze w nienaruszonym stanie, radzę wam przynieść 600 tysięcy  dolarów w gotówce.
Park Central Flowers*, dziś 9 wieczorem.
Zostawcie pieniądze na jednej z ławek, odejdziecie na bezpieczną odległość, a ja w miejsce waszej forsy położę przesyłkę. Aha, i jeszcze jedno. Nikt nie może o tym wiedzieć, zero glin, inaczej możecie pożegnać się już z tymi tabletkami. Nie próbujcie mnie zdemaskować, bo ktoś może ucierpieć.  Widzimy się wieczorem. To znaczy, wasze pieniądze widzą się ze mną."

   Przez kilka kolejnych minut wpatrywałem się w zapisaną kartkę. Kiedy ostatecznie nie znalazłem odpowiedzi na żadne z pytań, które rodziły się w mojej głowie, przeniosłem wzrok na Summer.
- Nie mamy wyboru, Louis. - Usłyszałem cicho wypowiedziane zdanie.
- Próbują nas szantażować - powiedziałem rozzłoszczonym głosem, odwracając wzrok do okna. Jednakże wciąż podtrzymywałem jedną ręką Summer, bojąc się, że może jeszcze w każdej chwili stracić przytomność
- Musimy to zrobić, powinnam zacząć już brać te leki. Jeśli ich nie odzyskamy...
- Odzyskamy. Dobrze wiesz, że pieniądze nie grają roli. Problem polega na tym, że zaczynam rozumieć, że ten gość naprawdę jest niebezpieczny. To niezrównoważony psychol.
- Wyraził się jasno, żadnej policji. Nie możemy nikomu powiedzieć. Jesteśmy obserwowani, co gorsza, tu gdzieś jest podsłuch.
- Wiem. Cholera, wiem. Zdaję sobie z tego sprawę. Boję się tylko, że to dopiero może być początek tego całego szajsu.
- Nawet nie wiem kto to może być - jęknęła poddenerwowana. - Nie miałam żadnych poważniejszych wrogów, a on cały czas pokazuje, że doskonale się znamy. Nie umiem podejrzewać kto to może być.
- Pomyślimy nad tym głębiej potem. Teraz pojadę wypłacić pieniądze z banku i wieczorem załatwię tą sprawę.
- Jadę z tobą. - Poderwała się do góry.
- Nie ma mowy. Nigdzie nie jedziesz.
- Nie mogę siedzieć tutaj, gdy ty będziesz sam na sam z tym...
- Nie będę z nim sam na sam.Napisał, że mam się na chwilę oddalić od tego miejsca i nie próbować go zdemaskować. Wiesz to, czytałaś to.
- Ale to nie znaczy, że nie może podejść i cię zaatakować.
- Nic mi nie będzie. Jestem dorosły.
- Nie puszczę cię samego. Oboje wiemy, że żaden z chłopaków nie może z tobą jechać, więc zostaję ja.
- Cholera, nigdzie nie jedziesz. Jeśli coś się stanie tobie, albo dzieciom, nie wybaczę sobie tego do końca życia.
- Czy tego chcesz czy nie, jadę z tobą i koniec kropka.
- Kobieto, czy ty zwariowałaś? W tej chwili jesteś narażona na ogromne niebezpieczeństwo.
- Ty również. - Popatrzyła na mnie oczami, które gdyby tylko chciały, mogłyby kogoś zabić, nawet nie celowo. Przez chwilę mroziliśmy się nawzajem wzrokiem, gdy telefon w mojej kieszeni zaczął wibrować, oznajmiając przyjście wiadomości.
- Mam już dość tych popieprzonych sms-ów - wysyczałem, wyjmując iPhona z jeansów.
- Nie tylko ty je dostajesz - przypomniała mi szatynka. - W tej sytuacji mam prawo zobaczyć co do ciebie przyszło. - Podeszła bliżej mnie, spoglądając na wyświetlacz, a ja nie miałem już siły, by ją powstrzymać. "Kobieta trudną jest", jak to ktoś mądry kiedyś powiedział. Teraz widzę, że to był niezwykle mądry człowiek.

"Tacy prości w użyciu. Tylko może lepiej mówcie ciszej, bo wydaje mi się, że nie pomyśleliście, że ktoś może was usłyszeć. Widzimy się wieczorem, tylko nie zapomnijcie zapłaty. Zostało wam 6 godzin. Radzę wam się dogadać w kwestii czy przyjeżdżacie razem."

- Pozwól mi jechać - wycedziła przez zęby po przeczytaniu wiadomości. - Wiesz, że jestem zdolna do wszystkiego. Patrzysz i rozmawiasz z kimś kto przygarnął wiewiórki w domu w Irlandii.
- Dobra, ale siedzisz w aucie i nie wychodzisz. Odpowiada ci taki kompromis?
- Siostra! Co wy tam tak długo robicie?! - Doszedł mnie rozbawiony głos mojego szwagra. - Jeszcze pierwsze potomstwo wam się nie urodziło, a wy już planujecie kolejne!
- Tak, odpowiada mi. Wracajmy już do nich, muszę usiąść. Za długo stoję i bolą mnie plecy. - Syknęła z bólu, opierając się o blat. Westchnąłem, kładąc dłoń na jej plecach. Oplotłem ją mocniej w pasie i pomogłem jej przejść te kilka kroków. Miała odpoczywać i się nie stresować. A co ja robię? Krzyczę na nią. Trzeba było samemu odebrać paczkę. Wtedy o niczym by nie wiedziała i nie denerwowała się. Nie jestem wkurzony na nią. Jestem wściekły na siebie.


*//*//*

   Punkt 9 zaparkowałem przy parku Central Flowers. Ta godzina była niecierpliwie oczekiwana nie tylko przeze mnie, ale również moją narzeczoną. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca, roznosiło mnie od środka. Cały czas chodziłem poddenerwowany. Byłem jak tykająca bomba, która w każdym momencie może niespodziewanie wybuchnąć. Powstrzymywałem się od tego, aby nie wyładować tej złości na Summer i przypadkiem nie zniszczyć nam domu. Większość czasu spędziłem na dworze, wypalając kolejne paczki papierosów i powstrzymując się, by w ostateczności nie sięgnąć po alkohol. Siłę, by psychika dostatecznie mocno mi nie siadła dawała mi myśl, że te kilka metrów dalej śpi na kanapie szatynka, nosząca pod sercem dwoje naszych maleństw. To była rzecz, dzięki której nie oszalałem. Gdybym wpadł w szał i zaczął niszczyć różne rzeczy nie skończyłoby się to dobrze dla nikogo. Gdybym sięgnął po alkohol, wiem, że teraz mnie by tu nie było i albo Summer sama by tu przyjechała, albo ostatecznie nie udałoby nam się odzyskać leków, a wtedy wszystko byłoby już pozamiatane i nigdy bym sobie tego nie wybaczył, że zamiast zadziałać w ważnej sprawie, po prostu się upiłem.
Niall wraz z Vanessą, również Jacob, wyczuli, że odkąd wróciliśmy do nich z kuchni atmosfera stała się bardziej gęsta, a rozmowa zbyt napięta. Twierdzili nawet, że się pokłóciliśmy, a my nawet nie mogliśmy powiedzieć im o co chodzi. Ostatecznie, pół godziny po incydencie wrócili do siebie, jakby wyczuli, że potrzebujemy czasu na osobności.
- Zaraz wracam, nie wychodź na zewnątrz - powiedziałem sięgając na siedzenie za mną, by wziąć niedużą paczkę, zawierającą te cholerne 600 tysięcy dolarów.
- Nie wyjdę, jeśli będziesz na siebie uważał - odpowiedziała.
- Nie myśl teraz o mnie, pomyśl o dzieciach. Ja zawsze uważam. - Pocałowałem ją w czoło i wysiadłem z samochodu, odwracając się jeszcze kilka razy, by upewnić się, że została w środku.
Szedłem przez ciemny park, nie widząc nigdzie żywej duszy. Przystanąłem obok jednej z ławek, jeszcze raz spoglądając na pakunek.. Tak jak mówiłem wcześniej, pieniądze nie grają tu roli. Zarabiam wystarczająco dużo, by wystarczyło na priorytetowe sprawy, takie jak wyżywienie i ubranie rodziny. I tak większość pieniędzy pójdzie na przyszłość dzieci.
Obejrzałem się jeszcze raz i zauważyłem kilkanaście metrów dalej postać ubraną w całości na czarno. Odłożyłem pieniądze na ławkę i wróciłem do miejsca skąd przyszedłem. Jednak nie wszedłem do środka auta, stanąłem obok, opierając się o maskę. Byłem na tyle blisko, by widzieć jak, prawdopodobnie mężczyzna, zabiera pieniądze i w to samo miejsce kładzie małe pudełko. Byłem blisko, ale nie aż tak, by zauważyć twarz. Więc teraz dobre jest określenie, że jednak byłem daleko. Odległość mogła wynosić tyle ile wynosi szerokość naszego domu, a jest to bardzo duża wielkość. Nie ukrywajmy, mamy ogromny dom.
Mężczyzna, nie zważając na to, że nadal jestem na obrzeżach parku, otworzył paczkę i chwilę ją przeglądał, jakby nie wierząc w to, że wsadziłem tam tyle kasy. Może jestem idiotą dając mu aż tyle, ale nie takim, by wsadzić mniej i zaryzykować życie rodziny. Wyjąłem te pieniądze z konta bez większego mrugnięcia okiem.
   Kiedy w końcu skończył przeliczać forsę, odszedł w innym kierunku. Przeczekałem minutę i wróciłem do tej samej ławki, zabierając z niej pudełko. Chwilę później byłem już z powrotem w aucie.
- Jestem, mam leki - powiedziałem odkładając tabletki na tylne siedzenie. Spojrzałem na szatynkę i zamiast zobaczyć w jej oczach ulgę, zobaczyłem jak opiera głowę o szybę, ciężko oddychając. Oczy miała zamknięte, a jej dłonie ułożone były na brzuchu. Wyciągnąłem rękę w jej kierunku, a ona natychmiast ją złapała i ścisnęła z niesamowitą siłą. Cholera, od prawie tygodnia nie brała żadnych leków. To jest dla mnie jak sygnał oznajmujący, że już powinna je wziąć.
- Bardzo cię boli? - spytałem z niepokojem.
- Lekarz mówił, że będę tak czasem mieć. Mówił, że nie ma powodów do obaw, trzeba to tylko przeczekać.
- Nigdy nie sądziłem, że będę walczył o czyjeś życie tak mocno. Tym bardziej jeśli miałoby chodzić o moją rodzinę.
- Czuję, jakby zaczęło się nasze własne piekło - szepnęła, a spod jej rzęs spłynęła pojedyncza łza.


*Nazwa została wymyślona osobiście przeze mnie i nie ma żadnego związku z parkiem o tej samej nazwie, który znajduje się w USA

2 komentarze: