niedziela, 24 grudnia 2017

ROZDZIAŁ 26

"Nie chcę wiele w święta. Jest tylko jedna rzecz, której potrzebuję. (...) Nie będę nawet liczyć na śnieg. Po prostu będę czekał pod jemiołą. Bo chcę tylko, byś była tu dziś i trzymała mnie mocno. Co więcej mogę zrobić? Kochanie, wszystko, czego chcę na święta to Ty."     -Mariah Carey


KLIK --> MUSIC INSPIRED


~Summer~

   Kolejny, już 13 dzień, gdy mogę mieć Louisa z powrotem w domu i mogę być już spokojna chyba o wszystko. No prawie. Został mój prawdopodobnie śmiertelny poród i nowotwór Vanessy. Jak widać, walka na śmierć i życie. Ale dziś nie będę się za wiele tym zamartwiać.
Jutro wigilia, dlatego ten czas powinien być dla nas szczęśliwy. Wigilia łączy się z tym, że mój narzeczony ma urodziny. Już 26. Jak ten czas szybko leci. Mój kochany staruszek. Tak jakby, bo stary to on na pewno jeszcze nie jest. To po prostu... dojrzały dorosły, jest starszy ode mnie tylko o jakieś 3 lata. To nie dużo, tym bardziej w naszych czasach. Wiek jest tylko liczbą.
   Chciałam kupić mu jakiś prezent, ale nie mogłam nic zamówić przez internet, bo od razu by się o tym dowiedział, więc Harry, mój zwolennik, zawiózł mnie do galerii handlowej w tajemnicy przed wszystkimi. Jestem bardzo mu za to wdzięczna, bo kupiłam prezenty chłopakom, Vanessie, rodzinie Louisa i rodzicom zastępczym Nialla oraz matce. Trochę wydałam pieniędzy i trochę zajęło to czasu, ale w tym roku robimy naprawdę ogromną, ogromną wigilię. Bo oprócz tych, których wcześniej już wymieniłam przyjadą również rodzice Liama i Harry'ego, jego siostra i jej chłopak oraz ich dziewczyny. I wszystko ma się dziać u nas. Chcieliśmy spędzić te święta wyjątkowo, wszyscy razem, w jednym miejscu. Będzie głośno, będzie zabawnie, ale z pewnością będzie też dość tłoczno. Dla przypomnienia: mówimy tu prawdopodobnie o 30 osobach, może więcej. Chociaż... sama tego osobiście nie liczyłam. Nie wiem jak się zmieścimy, ale coś się wymyśli. Pewnie część na nocleg pojedzie do domu chłopaków. Moje pierwsze święta, gdy jest aż tak dużo osób. Ogromne święta równa się ogromna choinka, w dodatku żywa.
   Cieszymy się bo Vanessa wychodzi dziś ze szpitala i spędzi z nami święta. Po tym jak zasłabła i znów spróbowano podać jej chemioterapię, tym razem tutaj w Londynie,  wypadły jej wszystkie włosy. Co może oznaczać, że chyba coś to pomogło. Prawdopodobnie wydłużyło to też choć trochę czas, który jej pozostał. Lekarze mówią, że kolejny rok na pewno przeżyje cały, ale może nie czuć się dobrze.
Nie lubię mówić o jej chorobie, bardzo mnie to wtedy boli, że pewnego dnia mogę ją stracić. Nie może odejść, jest mi tak bardzo bliska, jakbyśmy znały się od urodzenia. Może dlatego, że tyle czasu z nią spędziłam odkąd trafiłam do jej domu.
   Jeśli o mnie chodzi, za tydzień mam rodzić. Mam nadzieję, że wszystko przebiegnie pomyślnie i nikt z nas nie umrze ani nie ucierpi. Nie mogłabym zrobić tego Louisowi po tym wszystkim. Naprawdę chcemy się pobrać i wierzę, że jednak to wyjdzie i wszystko się uda.
   Z powodu tego, że Louisa już od dawna nie ma w łóżku, a ja już dobrą godzinę leżę tu sama, postanowiłam wstać. Strasznie się rozleniwiłam podczas tej ciąży. Ale większego wyboru to ja raczej nie miałam.
   Jeszcze raz się przeciągnęłam, usiadłam i przeczesałam dłonią moje sterczące w każdą stronę włosy. Dawno lakieru nie widziałyście, co?
Wsunęłam stopy w ciepłe kapcie, wstałam i wyszłam z pokoju, jak zwykle uważając, by nie poślizgnąć się na tych schodach.
Jest nadzwyczaj gorąco. Louisowi chyba coś się poprzestawiało jak ustawiał ogrzewanie, na pewno.
   Znalazłam się w salonie i słysząc słowa "Last Christmas", pomaszerowałam do kuchni.
- Dzień dobry  - powiedziałam jeszcze zanim dobrze weszłam do środka. A jak już weszłam, zobaczyłam Harry'ego przy garach, tradycję i duże zaskoczenie, Vanessę. Tak szybko? Więc mogłam wstać wcześniej.
- Cześć, miśku. - Loczek pomachał mi znad kuchenki i się uśmiechnął.
- Hej - powiedziała cicho siedząca przy wyspie kuchennej blondynka.
- Vanessa, jak ty tu...
- Przyjechałam godzinę temu. - Uśmiechnęła się domyślając o co mogę ją spytać. - Chciałam zrobić ci niespodziankę i chyba wyszło.
- M-masz swoje włosy? - Szeroko otworzyłam oczy i zbliżyłam się do dziewczyny. Jak to w ogóle jest możliwe?
- Peruka. - Wzruszyła ramionami.
- Ale wyglądają identycznie jak twoje. - Dotknęłam dłonią jej głowy.
- To dzięki Niallowi. Załatwił ją gdzieś dla mnie. Nie widać znaczącej różnicy, prawda?
- W ogóle. Muszę przyznać, że mój brat jest niezły. Poszczęściło ci się z nim. Normalnie, jestem z niego dumna. Zresztą... zawsze jestem.
- Masz rację, jest wspaniały. Zrobiłby dla mnie chyba wszystko.


- A tak właściwie to gdzie on jest? I gdzie Louis? - Usiadłam obok.
- Wieszają światełka na zewnątrz, wraz z Liamem i Jacobem - odpowiedział Harry. - Co chcecie na śniadanie? - zapytał mieszając coś w misce.
- Możesz zrobić jajecznicę. Tylko wiesz, większą ilość. - Mrugnęłam do niego.
- No dobra, dobra. Która jest godzina?
- 11 - odpowiedziała Vanessa spoglądając w ekran telefonu.
- Czyli trzeba będzie zacząć szykować jedzenie na jutro, samo się nie zrobi. Wy dwie raczej odpadacie, więc ten dom jest zdany tylko na mnie. Chyba, że któryś z chłopaków mi pomoże. Tylko zaznaczam już na samym wstępie: trzymajcie Nialla z dala od kuchni, albo nic nie gotuję. Jutro nie będzie na to czasu, bo wszyscy zaczną się zjeżdżać i trzeba będzie poustawiać te wszystkie stoły w salonie i... - Zapomniał się i wciąż gadał, gadał i gadał.
- Chwila, chwila - przerwała mu Vanessa. - Jak to my dwie odpadamy?
- To chyba jasne, nie? Ta tu zaraz rodzi. - Wskazał na mnie.
- Okej, ale dlaczego ja? Ja nie jestem w ciąży.
- Jesteś świeżo po chemioterapii, nie pozwolę ci się męczyć.
- Nie pozwolisz mi się męczyć i jeszcze pewnie wyrzucisz mnie z kuchni.
- Tak, żebyś pilnowała swojego chłopaka.
- Wiedziałam. Wredny jak zwykle.
- Też cię kocham.
- Uważaj, bo powiem twojej dziewczynie, że się do mnie dobierasz.
- Ha ha, bardzo śmieszne, Vanessa. Już się boję. A właśnie, miała zadzwonić i coś nie dzwoni. - Zmarszczył brwi i spojrzał na wyświetlacz telefonu.
- Uuu... zły znak, Styles - zagwizdała blondynka.
- Cicho już bądź, okej? - Popatrzył na nią z uniesionymi brwiami.
- Ja się mogę w ogóle nie odzywać. - Uniosła ręce do góry, a potem uderzyła nimi w swoje kolana.
- I vice versa - mruknął chłopak. Nastała cisza, ale nie trwała ona długo. Nie mogłaby, bo ona by nie wytrzymała.
- Przyjeżdżają rodzice zastępczy Nialla. Dopiero mam okazję ich poznać, wiesz o tym? - zwróciła się do mnie.
- A wiesz, że ja też? - zapytałam przymykając jedno oko.
- Co ty gadasz? Jak to jest w ogóle możliwe?
- Nie wiem, jakoś tak. Chyba za dużo rzeczy działo się w tym roku. Lepiej mów: jak się czujesz? Naprawdę pomogła ta chemioterapia?
- Jestem trochę osłabiona i jak widać mocno schudłam. - Przerwała i wskazała na swój brzuch, i dopiero wtedy to dostrzegłam. - Ale chyba jednak zaczyna pomagać. Jak byłam w Stanach, mówili, że chemioterapia już nie pomoże, ale jednak... chyba się uda przetrwać kolejny rok.
- Nie wiesz jak bardzo cieszy mnie to, że jesteś tu z nami. - Uśmiechnęłam się.
- Oj, chyba wiem. Bardzo chciałam wrócić na święta.
- Aaa!!! Chłopaki!!! - Doszedł z zewnątrz przeraźliwy krzyk.
- Jezus Maria, co się stało? - Zerwałam się z siedzenia podobnie jak Vanessa. Harry odszedł od garnków i podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz.
- O kurwa... - Otworzył szeroko oczy. - Liam spadł z drabiny w krzaki - powiedział w osłupieniu.
- Że co?! - Wraz z blondynką równocześnie krzyknęłyśmy i podeszłyśmy do okna. Wyjrzałyśmy przez nie i zobaczyłam jak chłopaki podnoszą Liama z krzaka, cały był zaplątany w światełka.
- Cholera, połamał się? - odezwała się Vanessa.
- Nie sądzę. Raczej nie, jest dużo śniegu, powinien zamortyzować upadek. Zresztą, zaraz sami zobaczymy.
- No, jak zobaczymy jak...
- Odwróćcie się. - Harry pokręcił rękoma. Obie się obróciłyśmy i zobaczyłyśmy Liama całego w śniegu, prowadzonego przez Nialla i Louisa, a w tle Jacoba. Kiedyś ktoś tu zginie...
- Boże, nic ci nie jest?! - Vanessa dopadła chłopaka i zaczęła go dokładnie oglądać.
- Chyba nie... Tylko trochę kręci mi się w głowie - powiedział oszołomiony i za chwilę chłopaki usadzili go przy stole. - Dzięki.
- Powiedźcie, że skończyliście wieszać już te cholerne lampki i nikt z was nie wejdzie już na dach - wycedziłam przez zęby cała w nerwach.
- Teoretycznie tak, kochanie - odpowiedział Louis. Podszedł i objął mnie w pasie.
- Jak to teoretycznie?
- Bo na dachu to tak, skończyliśmy. No, ale zostały jeszcze drzewa, płot.
- Ale błagam was, nie połamcie się. Jutro wigilia, spędźmy ją w domu, jak rodzina. Nie chcę jeździć po szpitalach.
- Będziemy uważać. - Pocałował mnie w policzek.
- Mam nadzieję. Niall? - Odwróciłam głowę w drugą stronę w poszukiwaniu blondyna.
- No?
- Zapomniałam o to zapytać wcześniej. Czy jest opcja, żebyśmy polecieli do Irlandii? - spytałam oczekując tej dobrej odpowiedzi. Przecież wiesz, że ja ciebie umiem przekupić, Niall.
- Oczywiście, że jest. Zawsze jest - odpowiedział.
- Bo chciałam odwiedzić grób rodziców. Nikt oprócz nas teraz o niego nie dba.
- Ale dopiero jak urodzisz.
- No, ale... Niall - jęknęłam.
- Co Niall, co Niall? Sama wiesz, że lepiej, żebyś teraz nie latała samolotami. Koniec ciąży, niedługo rodzisz.
- Ale...
- Kochanie, wiemy jak bardzo chciałabyś polecieć, ale Niall ma rację - dodał Louis.
- Chyba nie chcesz urodzić w samolocie, prawda?
- Prawda... - Zwiesiłam smutna głowę.
- Polecimy po porodzie, to już niedługo. Szybko minie.
- Boję się tylko, że dla mnie może to już być za późno i nie dożyję tego...
- Nie myśl o tym, tak? Przeżyjesz i wszystko będzie w porządku. Nie przekreślaj tego wszystkiego. Uwierz i zaufaj lekarzom.

*//*//*

~Kolejny dzień - Wigilia Bożego Narodzenia~

   24 grudnia to jeden z moich ulubionych dni w roku, bo są to jednocześnie święta, ale też urodziny Louisa. Drugim z kolei są moje urodziny, a trzecim i czwartym będą rocznica ślubu i urodziny dzieci. Ja to sobie bardzo dobrze zaplanowałam, dokładnie. Albo jak zwykle jak to w całym moim życiu bywa, coś pójdzie nie tak i nici z mojego "planu". Już się przyzwyczaiłam, że niczego nie mogę sobie zaplanować, bo często to nie wypala. Wygląda na to, że taki mój los.
- Boże, Niall, nie dramatyzuj już tak. - Usłyszałam głos Louisa dochodzący w korytarza, gdy sięgałam po wieszak z moją sukienką. Te przeklęte rajstopy i tak mi się porwą, ale trudno się mówi. Raz za ruski rok można je założyć.
- Nie dramatyzuj, nie dramatyzuj. Łatwo ci mówić, Tommo. A jak ona się na to nie zgodzi? No przecież od razu wiadomo, że nie.
- Zamknij się przygłupie. Wszystko się uda. Chyba, że będziesz gadał tak jak teraz to na dużo nie licz.
- Tak? To zobaczymy. Ja ci z tym pomogłem, a ty...
- A idź ty już na dół i zajmij sobie miejsce, a nie mi tu jeszcze coś pieprzysz. Muszę się ubrać.
- Super, ale pamiętaj, że to będzie twoja wina!
- No to jeszcze zobaczymy - powiedział przyciszonym głosem Louis, a ja i tak to usłyszałam, mimo, że siedzę w tej garderobie.
Zastanawiam się, co oni dwaj kombinują, ale chyba lepiej o to nie pytać.
   Wsunęłam szarą sukienkę do połowy uda na siebie, ale nie zdążyłam jej zapiąć, bo poczułam na sobie ciepłe dłonie szatyna. Przechyliłam głowę w lewą stronę, gdy zaczął składać na mojej szyi krótkie pocałunki, bardzo czułe pocałunki.
- Skoro już przyszedłeś... możesz zasunąć mi sukienkę - wymruczałam, a on przerwał swoje czułości. Jego zwinne palce, wraz z suwakiem, wędrowały wzdłuż mojego kręgosłupa. Dojeżdżając do góry, delikatnie odgarnął moje włosy i uważnie, by ich nie przyciąć, zasunął sukienkę do końca.
- Ślicznie wyglądasz, wiesz? - powiedział, gdy się do niego odwróciłam. Był w samych spodniach, klatkę piersiową miał nagą, tak jak wywnioskowałam to już wcześniej po ich rozmowie. Za to jego włosy ułożone były już idealnie.
- Dziękuję. - Uśmiechnęłam się. - A ty bez koszuli wyglądasz wyśmienicie.
- No ja wiem. - Zaśmiał się.
- Ale i tak mógłbyś założyć już cały garnitur, kocham cię w nim widzieć.
- No jasne. Popatrz w górę - zaproponował, a ja z uniesioną brwią, podniosłam głowę i zobaczyłam przyczepioną do sufitu zieloną gałązkę.
- Jemioła. Jakżeś ty to u licha tam zawiesił? - zapytałam zdumiona.
- A to już jest moja tajemnica. Myślę, że znasz tradycję.
- Czyli, że już się nie wymknę? - zapytałam niewinnie.
- O nie, nie. Żadnego uciekania - powiedział rozbawiony. Pokręciłam z uśmiechem głową, założyłam ręce za jego szyję, a on się do mnie zbliżył i czule, namiętnie pocałował. I to właśnie kocham, takie małe drobiazgi. One też potrafią uszczęśliwić człowieka.
- Wesołych świąt - cicho wtrąciłam między pocałunkami.
- Wesołych świąt - powiedział i pocałował mnie jeszcze w nos.
- Ubieraj się, co? Pewnie na nas czekają.
- Wiesz co? To będą niesamowite święta. - Uśmiechnął się i wziął z oparcia białą koszulę. Tak, to muszą być dobre święta i nie może być inaczej, będą wspaniałe.
   Usiadłam na czarnej pufie i założyłam na nogi jedne z wygodniejszych butów, czarne baletki. Gdyby nie ciąża, byłyby to szpilki zdecydowanie. Wstałam i jeszcze raz przejrzałam się w lustrze. Dobra, jest okej.
- Summer?
- Tak? - Odwróciłam głowę i obok mnie stanął już w pełni ubrany Louis. Kto jak kto, ale on umie się szybko ubrać. Nie porównujmy do mnie, bo to by była raczej katastrofa.
- Chciałem ci coś dać. Mam nadzieję, że ci się spodoba. Może nie jestem bardzo oryginalny, ale... ale się starałem. - Wręczył mi nieduży pakunek. Odpakowałam natychmiast i otworzyłam pudełeczko, które skryte było pod papierem. Moim oczom ukazał się złoty naszyjnik z zawieszką w kształcie znaku nieskończoności, na którym wygrawerowany był napis: "You & Me & Much More".
   - Bransoletkę ze swoim imieniem ci dałem, pierścionek zaręczynowy także, to teraz daję to. Podoba ci się? Mogę go wymienić, jeśli chcesz. Nie wiedziałem czy na pewno...
- Jest prześliczny, dziękuję. Sam wymyśliłeś napis? - zapytałam, a on pokiwał głową. - W takim razie... założysz mi go? - spytałam ponownie, on szeroko się uśmiechnął. Podałam mu naszyjnik i odgarnęłam na bok włosy. Po chwili poczułam chłodny przedmiot na szyi.
- Twój pierścionek... Nadal puchną ci palce? - zapytał pocierając palcem kółeczko zwisające z mojej szyi.
- Niestety, ale to niedługo się zmieni. - Położyłam dłoń na jego policzku. - Ja też mam dla ciebie prezent. Poczekaj tutaj.
- Dla mnie? Chyba przesadziłaś, mam ciebie. - Zaczął iść za mną do sypialni.
- Louis - jęknęłam. - Miałeś poczekać.
- No dobrze, dobrze, już nie patrzę. - Odwrócił się, a ja wyjęłam z komody prezent i wraz z nim wróciłam do niego.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - powiedziałam wręczając mu podarunek.
- Nie musiałaś nic kupować. Dla mnie liczy się, że mogę tu być z wami. Ale dziękuję.
- Otwórz - poprosiłam, a on się zaśmiał. Odwiązał wstążki, tasiemki i rozerwał czerwony papier.
- Żartujesz? To te perfumy, które zbiłem w szpitalu, moje ulubione. Miałem kupić je, ale zapominałem cały czas. Skąd wiedziałaś, że je zbiłem?
- Widziałam resztki szkła w śmietniku w szpitalu. Wiedziałam jakie to. - Wzruszyłam ramionami.
- Jesteś cudowna, dziękuję. - Przytulił mnie i pocałował w głowę.
- Skoro sobie już daliśmy prezenty, to chodźmy już na dół może, hmm?
- Rzeczywiście coś się chyba nam przeciągnęło. - Zaśmiał się.
- Pewnie nas szukają w naszym własnym domu.
- Bywa. Chodź moja królewno. Mikołaj zabierze cię w nieznane. - Wziął mnie za rękę, a ja wybuchłam śmiechem. Chyba dobrze wybrałam chłopaka.


*//*//*

~Louis~

   Nasz posiłek wigilijny trwa już dobre 2 godziny i mimo to, jeszcze nikt na dłużej nie odszedł od stołu oprócz mojego najmłodszego rodzeństwa. Ta dwójka to tacy agenci, że to aż głowa mała. Najpierw sprawdzali czy coś jeszcze mamy w lodówce, potem szukali, którędy mógł wejść Święty Mikołaj, a teraz próbują znaleźć jakieś nowe prezenty. Twierdzą, że wciąż są tu gdzieś ukryte, więc prawie rozbili nam naczynia. No, ale to jeszcze dzieci i mało rozumieją na tą chwilę. Nie mam im tego za złe, to słodkie, ale czasem męczące i przerażające. Ciekawe jak to będzie z naszymi bliźniakami.
   Wszyscy jesteśmy pogrążeni w rozmowach. Ewidentnie czuć tu miłą, rodzinną i świąteczną atmosferę. Taką, jakiej właśnie potrzebowaliśmy po wszystkich minionych wydarzeniach. Mam nadzieję, że to już koniec tego złego i zacznie się ta lepsza era, nasza era. 
Miło jest spotkać się z tymi wszystkimi ludźmi w jednym miejscu. To trochę jak spokojniejsza wersja jakiejś imprezy. 
Summer i Vanessa wraz z Jacobem poznali w końcu rodziców zastępczych Nialla. Ja razem z chłopakami znaliśmy ich już wcześniej, wspaniale było zobaczyć ich ponownie. Ostatni raz widziałem ich jeszcze zanim poznałem Summer, a od tego minęło już sporo czasu. Naprawdę fajnie, że tu wszyscy są. Nigdy nie robiliśmy tak ogromnej wigilii i myśleliśmy, że trochę może to się nie udać, ale jest przeciwnie. Wszyscy są szczęśliwi, więc... zadanie wykonane. Padł pomysł takich, a nie innych świąt ze względu na nasz męczący rok i to co się w czasie niego działo. A działo się naprawdę wiele! Przyczyną tego, że to się dzieje akurat w naszym domu jest to, że mamy najwięcej miejsca w salonie i możemy się tu zmieścić.
- Przepraszam, chciałbym coś powiedzieć. - Z drugiego końca stołu usłyszałem Nialla i jego widelec stukający w szklankę, po czym zobaczyłem jak wstaje. Czyli to już? Dobra, dasz radę, stary. Uwierz w siebie. Masz we mnie wsparcie. - Korzystając z okazji, że są święta i są tu wszyscy, pójdę śladami mojego przyszłego szwagra. On to uczynił w urodziny mojej siostry, ja uczynię to dziś, przy tak dużej ilości świadków. Jeśli moi rodzice, tam na górze widzą i słyszą mnie w tym momencie, mam nadzieję, że ześlą na mnie jakąś łaskę i błogosławieństwo. Nie chcę już dłużej czekać i się zastanawiać. Myślę, że teraz jest na to odpowiedni czas. - Odkaszlnął, odwrócił się w kierunku Vanessy, włożył dłoń do kieszeni marynarki, a potem uklęknął przed dziewczyną, a z jego dłoni wyłoniło się małe czerwone pudełeczko, które zaraz otworzył i ukazał się naszym oczom piękny pierścionek. No dalej, dalej. - Wiem, że być może nie zostało nam wiele czasu, ale jestem pewny, że chcę to zrobić - mówił z lekkim stresem. Jestem pewien, że on tą przemowę wymyślił sam. Jemu drży głos, a ona chyba ma już łzy w oczach. Czyli tak jak w filmie, tym romantycznym. Tak powinno być. - Vanesso, czy uczynisz mi ten zaszczyt i wyjdziesz za mnie? - zapytał ostatecznie. Jeszcze chwila i ona odpowie mu "tak", pocałują się, każdy złoży im życzenia i tak miną nam święta. Ale chwila minęła, a my nie usłyszeliśmy od blondynki ani słowa. Co jest? Dobra, ja też przez jakiś czas czekałem aż Summer mi odpowie, no ale... kurde.
   Spojrzałem na moją narzeczoną, patrzyła na tą dwójkę lekko przerażona, a w oczach miała iskierki. Podobnie cała reszta, bo nikt nie mógł usłyszeć odpowiedzi. Kurwa, to nie tak miało być! Niall, ty bądź silny. Jak to cofniesz to ja raczej już tego nie naprawię. Boże, dziewczyno, co się dzieje? Przecież go kochasz. No i zacząłem dramatyzować jak kobieta. Świetnie.
- J-jesteś tego pewien? - spytała Vanessa w końcu się odzywając. Okej, mamy jakiś postęp. No, kurde, Louis, ogarnij się, chłopie!
- Jestem pewien tego w 100% - odpowiedział jej szybko Niall.
- Chcesz ożenić się z kimś komu zostało niecałe 2 lata życia?
- Niczego bardziej nie pragnę. Kocham cię, bardziej niż kogokolwiek innego.
- M-możesz powtórzyć pytanie? - zapytała trzęsącym się głosem.
- Wyjdziesz za mnie?
- Tak. - Pokiwała głową i się rozpłakała. Wraz z tym, wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. No, ja wiedziałem, że się uda.
   Niall założył pierścionek na jej palec i wstał, a ona go natychmiast dopadła i pocałowała. Rozległy się głośne oklaski i piski. I o to dziś miało chodzić. Magia świąt.
Zobaczyłem jak Summer ściera z policzków łzy i szeroko się uśmiecha. No to niedługo mamy dwa śluby...
Wstała z krzesła i jako pierwsza z otoczenia podeszła do brata, by złożyć tej dwójce życzenia. Zaraz za nią wędrowałem ja. Wiem jak bardzo blisko z nim jest, wiem, że uważa go za najlepszego brata jakiego mogła kiedykolwiek mieć.
W międzyczasie dopadło mnie wspomnienie. Przypomniałem sobie jak to ja oświadczałem się tej drobnej szatynce i to jak wtedy Niall mnie wspierał. Pamiętam to bardzo dokładnie i nie zapomnę, bo to dzięki niej jestem szczęśliwy.
~*
" -Mam do ciebie pewne pytanie, ale... zanim na nie odpowiesz... proszę, zastanów się dwa razy.
- Dobrze. Więc co to za pytanie?
- Summer Smith... zgodzisz się za mnie wyjść? S-Summer?
- Tak... Wyjdę za ciebie Louis"
~*
   Kolejne wspomnienia nasuwały mi się na myśli, a ja zdążyłem złożyć świeżo zaręczonym życzenia i wrócić na miejsce. Wspomnienia z jej urodzin, to jakie prezenty ode mnie dostała, wspomnienia z naszej wspólnej trasy i występów, wspomnienie z dnia, gdy powiedziała mi, że jest w ciąży.
Spojrzałem na nią, by jeszcze bardziej utwierdzić się w swoich wspomnieniach, ale zamiast tego, zobaczyłem niepokojący widok.
- Summer, co się dzieje? - zapytałem kładąc dłoń na jej udzie. Była cała blada, ciężko oddychała. Jedną ręką trzymała się za brzuch, a drugą złapała moją dłoń i bardzo mocno ścisnęła. To chyba nie...
- Ch-chyba się zaczyna...
- C-co się zaczyna? - zapytałem przerażony. To nie jest możliwe. Dziś?
- Chyba rodzę, idioto! - krzyknęła, a teraz to całkowicie mnie już zatkało. Wszyscy spojrzeli na nas, a mi ręce zaczęły się trząść. Naprawdę dziś?
- Ale masz termin za tydzień...
- Najwyraźniej chcą pojawić się już na świecie. Ała! Boli.
- Jezus Maria. - Wstałem i złapałem się za głowę. Dziś nie byłem na to przygotowany. - Jedziemy do szpitala.
- Tyle to i ja wiem! - krzyknęła poddenerwowana.
- Chwila, Louis, czekaj. - Podszedł do nas Liam. - Zawiozę was, nie pojedziesz w tym stanie, cały w nerwach. Bezpieczniej będzie, jeśli to ja pokieruję.
- Dzięki. Niall, przynieś jej płaszcz, czapkę i tak dalej - rozkazałem blondynowi, a sam pobiegłem do wyjścia i założyłem kurtkę która już tam była. Ja byłem dziś na dworze, a rzeczy Summer są wciąż na górze.
- Szybciej, to boli! - Usłyszałem z salonu krzyk Summer. Boże, wiem, wiem. Przecież wiem, ale trzeba cię ubrać.
   Wróciłem do salonu w tym samym momencie co Niall. Oboje zaczęliśmy ubierać dziewczynę tak szybko jak się dało. Nikt w salonie się nie odzywał, bo nikt nie oczekiwał, że to się stanie. Tego porodu dziś miało nie być.
Objąłem szatynkę w pasie i podniosłem z siedzenia, ale ona od razu zgięła się w pół.
- Boli - jęknęła płacząc. - Nie dam rady iść - wykrztusiła. Wziąłem ją na ręce nie odczuwając jej aktualnej wagi, pewnie z emocji. Najważniejsze jest teraz, żeby bezpiecznie i na czas dotrzeć do szpitala.
- Liam, gdzie ty jesteś?! - krzyknąłem kierując się do wyjścia. Szatynka mocno trzymała moją kurtkę, przyciskała głowę do mojej piersi. Sam jestem przerażony tym co się teraz dzieje. To mój pierwszy raz, nie mam żadnego doświadczenia.
- Już jestem. - Liam wyszedł z kuchni z kluczykami.
- To jedziemy, nie ma czasu.
- Louis!! - Usłyszałem krzyk mojej mamy. Odwróciłem się z dziewczyną na rękach i z pytaniem w oczach spojrzałem na moją mamę. - Uważajcie na drodze. Zadzwońcie, gdy już będzie po wszystkim, my będziemy tu o was myśleć. Pamiętaj, że nie ma się czym stresować, wszystko będzie w porządku. No, już jedźcie, bo liczy każda sekunda. - Pospieszyła nas na końcu, więc pokiwałem głową i odszedłem z Liamem i Summer na rękach, do drzwi.
Wyszliśmy na zewnątrz i przeszliśmy do auta Liama. Wraz z szatynką usiadłem na tylnym siedzeniu, by w razie czego móc jej pomóc. Mam nadzieję, że nie urodzi w samochodzie.
- Lekarz Summer jest w szpitalu w centrum, tak? - zapytał Liam odpalając silnik.
- Tak, jedziemy tam, to najbliżej. Proszę cię, stary, pospiesz się tylko.
- A co ja innego robię?! - krzyknął sam w nerwach. - Przepraszam...
- Przestańcie, proszę - wysapała Summer i złapała mnie mocno za rękę. Położyłem dłoń na jej brzuchu, by trochę uspokoić tym i ją i siebie. Za chwilę znowu pisnęła z bólu i prawie zgięła się do przodu.
- Spokojnie, kochanie, będzie dobrze. Zaraz będziemy na miejscu. Musisz wytrzymać.
- Obiecaj mi... Obiecaj mi, że...
- Uspokój się, bo to nie pomaga. Musisz się choć trochę uspokoić.
- Jeżeli po porodzie... okaże się, że umieram... - zaczęła mówić i właśnie tym trafiła w mój najczulszy punkt. Kompletnie o tym zapomniałem.
- Nie umrzesz, słyszysz? Wszystko będzie dobrze.
- Ale jeśli... Chcę tylko zdążyć zostać twoją żoną i zobaczyć dzieci. Możesz mi to obiecać? Jeśli będzie ryzyko... - Jej wzrok był lekko zamglony. To się nie dzieje naprawdę.
- Obiecuję, zrobię co tylko zechcesz. Kocham cię, pamiętaj o tym.
- Kocham cię - odpowiedziała i znów skrzywiła się z bólu.
- Nie umrzesz. Nie dziś, nie teraz i nie w najbliższym czasie. Nie możesz mi tego zrobić, słyszysz? - rozpłakałem się. Cholera, tak niesamowicie się boję w tym momencie. A jeśli to stanie się podczas porodu? Nie!
- Jesteś mój - szepnęła. Potem było słychać tylko jej piski spowodowane bólem.

*//*//*

   Dotarliśmy do szpitala ta szybko jak się dało. Już przed wejściem zobaczyły nas pielęgniarki i usadziły Summer na wózku, a potem zabrały do środka. Chciała bym był przy niej, wyraźnie się boi tak jak i ja, ale za cholerę nie wiem, gdzie te baby ją zabrały, bo nic więcej nie powiedziały, oprócz tego, że trzeba szybko działać. Jak widać, nawet w cholernym szpitalu muszę radzić sobie sam. Tu nic nie wiadomo, nikt nic ci nie powie. Jasne, ja też nie cieszyłbym się z perspektywy pracowania w święta, ale na litość Boską! Przecież chyba należy się jakiś szacunek i przekazanie kilku informacji.
- Gdzie ją zabrali? - zapytał mnie Liam, gdy dołączył do mnie, kiedy szedłem przez szpital.
- Też chciałbym wiedzieć! - krzyknąłem łapiąc się w nerwach za głowę.
- Spokojnie, nie denerwuj się. Zaraz wszystkiego się dowiemy. Patrz, tam jest recepcja, chodźmy. - Położył mi rękę na ramieniu delikatnie popychając do przodu.
- O, właśnie tego szukałem! - Poderwałem się, pobiegłem i za chwilę stałem przed wielkim biurkiem w recepcji. - Przepraszam?
- Tak? - Zza lady wychyliła się ruda kobieta w kucyku żująca gumę. Akurat na to coś musiałem trafić? Jacy ludzie tu pracują? Ciekawe czy czegoś w ogóle się dowiem.
- Szukam mojej narzeczonej...
- I jak ja się mam do tego? - przerwała mi zanim zdążyłem dokończyć zdanie. Już wiem, że prawdopodobnie ja uduszę. Uspokój się, Tomlinson, nie pomagasz sobie.
- Przed chwilą przywiozłem ją tutaj, ale pielęgniarki ją zabrały i gdzieś powiozły, a ja nie wiem gdzie, bo nic mi nie powiedziały.
- Taka szatynka w ciąży co rodzi?
- Tak.
- Taka w szarej sukience i płaszczu?
- Tak, to właśnie ta - odpowiedziałem na skraju wytrzymałości. Za chwilę obok mnie stanął Liam.
- No to pewnie jest na porodówce.
- No dobrze, ale gdzie jest ta porodówka?
- Chwila, chwila. Najpierw załatwmy jedną rzecz, dobra? Imię i nazwisko pacjentki?
- Summer Louisa Smith.
- Data i miejsce urodzenia?
- 16 maja 1994, Irlandia, Mullingar.
- Stan cywilny?
- Panna - odpowiedziałem już poddenerwowany tymi pytaniami. Wiem, że muszą to zrobić, ale dlaczego teraz? - Na razie - cicho powiedziałem do siebie.
- Imię i nazwisko ojca dziecka?
- Dzieci, to bliźniaki - poprawiłem rudą.
- Dobrze, dzieci. - Przewróciła oczami. - A więc, imię i na...
- Louis William Tomlinson.
- Data i mie...
- 24 grudnia 1991, Wielka Brytania, Anglia, Doncaster.
- 24 grudnia? To dziś, w takim razie wszystkiego najlepszego.
- Dziękuję - odpowiedziałem niezbyt tym poruszony. Jestem pewien, że to nie są szczere życzenia.
- Stan cywilny? - Nie przestała pytać i zapisywać.
- Kawaler - westchnąłem. Ile jeszcze tych pytań będzie? Ja się tu spieszę.
- Imiona dzieci? - zapytała, a ja popatrzyłem na nią jak na wariatkę.
- Jeszcze nie wybraliśmy...
- A nazwisko jakie będzie?
- No oczywiście, że moje, Tomlinson.
- Płci dzieci? - znów spytała, a ja otworzyłem szeroko oczy. No idiotka już całkowicie.
- No jak ja mam to niby wiedzieć skoro jeszcze się nie urodziły?
- A co, ja mam to wiedzieć? To raczej nie moje dzieci.
- Boże, mogę to wszystko załatwić jak już się urodzą?
- Dobra, jak pan chce.
- To gdzie jest ta porodówka? - zapytałem próbując nie wybuchnąć. Kątem oka zobaczyłem jak z jednej sali wychodzi pielęgniarka i idzie w naszą stronę.
- No wie pan, tam w...
- Któryś z panów to pan Louis Tomlinson? - zapytała blond włosa kobieta. Teraz blondynka, no zamorduję się kiedyś. Chociaż ta może będzie normalniejsza.
- To ja - odpowiedziałem przełykając ślinę.
- Pani Smith zaczęła rodzić. Proszę za mną - wyjaśniła i poprowadziła mnie do odpowiedniej sali. Chwila, coś się nie zgadza.
- Ale to nie miało być cesarki? - Tym razem to ja zapytałem.
- Nie będzie cesarki, nie jest potrzebna. Wystarczy naturalny poród.
- Ale to ciąża zagrożona. Przecież lekarze mówili, że mogą wystąpić komplikacje.
- Proszę nam zaufać, nie jest potrzebne cesarskie cięcie.
- Na pewno?
- Tak, na pewno. A teraz chodźmy. Chyba młody tatuś chce być przy porodzie, prawda?
- Oczywiście, że tak - odpowiedziałem. Pielęgniarka tylko się zaśmiała i otworzyła drzwi do sali. Wszedłem do środka i zobaczyłem Summer w otoczeniu kilku innych pielęgniarek czy tam położnych. Była już na specjalnym łóżku. - Proszę, może pan usiąść obok partnerki, tam jest krzesło. Tylko proszę nie zemdleć, to się czasem zdarza tutaj - poinstruowała mnie. Pokiwałem głową i usiadłem przy szatynce. Pierwsza złapała moją rękę i z niesamowitą siłą ścisnęła.
- Wody odeszły! - krzyknęła jedna z kobiet, a mi chyba zaczęło kręcić się w głowie. No super. - Zaczynamy!

Kolejne kilka, kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt minut było słychać tylko płacz i krzyki Summer. Cała była spocona i wyczerpana, a po jakimś czasie usłyszałem w końcu płacz pierwszego z dzieci. Teraz mogę zemdleć?
_______________________________________
26 rozdział na 26 urodziny Louisa, na wigilię. Taki prezent świąteczny, akurat tak wszystko się złożyło. Mam nadzieję, że wszystkim się podoba. Niestety nie wiem, kiedy pojawi się kolejny, ponieważ nie mam żadnego nowego materiału, a w święta nie zamierzam nic pisać tylko odpoczywać. Mam nadzieję, że coś napiszę w końcu, a teraz życzę wam:

Wesołych i Spokojnych Świąt Bożego Narodzenia z Mikołajem u boku,
Dużo zdrowia i szczęścia,
aby nadchodzący rok przyniósł Wam to czego chcecie,
a Wasze marzenia się spełniły.
Życzę wszystkiego najlepszego dla każdego z Was,
abyście przeżyli te święta tak jak Wy chcecie,
Wesołych Świąt!

/Perriele rebel

1 komentarz: